Marek Grechuta - W malinowym chruśniaku tekst piosenki (lyrics)

[Marek Grechuta - W malinowym chruśniaku tekst piosenki lyrics]

W malinowym chruśniaku
Przed ciekawych wzrokiem
Zapodziani po głowy, przez długie godziny
Zrywaliśmy przybyłe tej nocy maliny
Palce miałaś na oślep skrwawione ich sokiem

Bąk złośnik huczał basem
Jakby straszył kwiaty
Rdzawe guzy na słońcu wygrzewał liść chory
Złachmaniałych pajęczyn skrzyły się wisiory
I szedł tyłem na grzbiecie jakiś żuk kosmaty

Duszno było od malin, któreś, szepcząc, rwała
A szept nasz tylko wówczas
Nacichał w ich woni
Gdym wargami wygarniał z podanej mi dłoni
Owoce, przepojone wonią twego ciała

I stały się maliny narzędziem pieszczoty
Tej pierwszej, tej zdziwionej
Która w całym niebie


Nie zna innych upojeń, oprócz samej siebie
I chce się wciąż powtarzać
Dla własnej dziwoty

I nie wiem, jak się stało
W którym oka mgnieniu
Żeś dotknęła mi wargą spoconego czoła
Porwałem twoje dłonie - oddałaś w skupieniu
A chruśniak malinowy trwał wciąż dookoła

Śledzą nas okradają z ścieżek i ustroni
Z trudem przez nas wykrytych gniew
Nasz w słońcu pała!
Śpieszno nam do łez szczęścia
Do tchów naszych woni
Chcemy pieszczot próbować, poznawać swe ciała

Więc na przekór przeszkodom źrenicą bezradną
Chłoniemy się nawzajem, niby dwa bezdroża
A gdy powiek znużonych kotary opadną
Czujemy, żeśmy wyszli z uścisków i z łoża

Nikt tak nigdy nie patrzał
Nie bywał tak blady
I nikt do dna rozkoszy ciałem tak nie dotarł
I nie nurzał swych
Pieszczot bezdomnej gromady w takim łożu
Pod strażą takich czujnych kotar!

Taka cisza w ogrodzie, że się jej nie oprze
Żaden szelest, co chętnie taje w niej i ginie
Czerwieniata wiewiórka skacze po sośninie
Żółty motyl się chwieje na złotawym koprze

Z własnej woli, ze śpiewnym u celu łoskotem
Z jabłoni na murawę spada jabłko białe
Łamiąc w drodze kolejno gałęzie spróchniałe
Co w ślad za nim - spóźnione - opadają potem

Chwytasz owoc, zanurzasz w nim zęby na zwiady
I podajesz mym ustom z miłosnym pośpiechem
A ja gryzę i chłonę twoich zębów ślady
Zębów, które niezwłocznie odsłaniasz
Ze śmiechem

Hasło nasze ma dla nas swe dzieje tajemne:
Lampa, gdy noc już zdąży
Świat mrokiem owionąć
Winna zgasnąć w tej szybie
A w tamtej zapłonąć
Na znak ten oddech tracę już schody są ciemne

Czekasz z dłonią na klamce i
Gdy drzwi otwiera tulę tę dłoń
Co jeszcze ma chłód klamki w sobie
A ty w zamian przyciskasz moje ręce obie
Do serca, które zawsze u drzwi obumiera

Wchodzę ciszkiem
Jak gdyby krok każdy knuł zbrodnię
Między sprzęty
Co dla mnie są sprzętami czarów
Sama ścielesz swe łóżko według swych zamiarów
By szczęściu i pieszczotom było
W nim wygodnie

I zazwyczaj dopóty milczymy oboje
Dopóki nie dopełnisz podjętego trudu
Ile w dłoniach twych pieczy, miłości i cudu!
Kocham je, kocham za to, że piękne, że twoje

Zazdrość moja bezsilnie po łożu się miota:
Kto całował twe piersi, jak ja, po kryjomu?
Czy jest wśród twoich pieszczot
Choć jedna pieszczota
Której, prócz mnie, nie dałaś nigdy i nikomu?

Gniewu mego łza twoja wówczas nie ostudzi!
Poniżam dumę ciała i uczuć przepychy
A ty mi odpowiadasz, żem marny i lichy
Podobny do tysiąca obrzydłych ci ludzi

I wymykasz się naga w przyległym pokoju
We własnym się po
Chwili zaprzepaszczasz łkaniu
I wiem, że na skleconym bezładnie posłaniu
Leżysz jak topielica na twardym dnie zdroju

Biegnę tam łkania milkną cisza niby w grobie
Zwinięta, na kształt węża, z bólu i rozpaczy
Nie dajesz znaku życia - jeno konasz raczej
Aż znienacka za dłoń mnie
Pociągniesz ku sobie

Jakże łzami przemokłą, znużoną po walce
Dźwigam z nurtów pościeli w ramiona obłędne!
U nóg twych rozemknione pieszczotami palce
Jakże drogie mym ustom i jakże niezbędne!

Z dłońmi tak splecionymi, jakbyś klęcząc
Spała
W niedostępne mym oczom wpatrzona widzenie
Płaczesz przez sen i
Wstrząsem wylęklego ciała
Błagasz o nagłą pomoc, o rychłe zbawienie

Jeszcze płaczu niesytą do piersi cię tulę
A ty goisz się we mnie, niby lgnąca rana
A ja płacz twój całuję, biodra i kolana
I ramię i zsuniętą z ramienia koszulę

Lecz karmiony ust twoich spłakanym oddechem
Nie pytam o treść widzeń dopiero z porania
Zadaję ciemną nocą tłumione pytania
Odpowiadasz bezładnie - ja
Słucham z uśmiechem

Wyszło z boru ślepawe, zjesieniałe zmrocze
Spłodzone samo przez się w sennej bezzadumie
Nieoswojone z niebem patrzy w podobłocze
I węszy świat, którego nie zna, nie rozumie

Swym cielskiem kostropatym kąpie się w kałuzy
Co nęci, jak ożywczych jadow pełna misa
Czołgliwymi mackami krew z kwiatów wysysa
I ciekliną swych mętow po ziemi się smuży

Zwierzę, co trwać nie zdoła
Zbyt długo na świecie
Bo wszystko wokół tchnieniem zatruwa i gasi
Lecz gdy ty białą dłonią
Głaszczesz je po grzbiecie
Ono, mrucząc, do stóp twych korzy się i łasi

Czasami mojej ślepej posłuszny ochocie
Pragnę w tobie mieć czujną na byle skinienie
Sługę, co pieszczotami gasi me pragnienie
A ty jesteś tak zmyślna
I zwinna w pieszczocie!

Gdy twój warkocz, jak w słońcu wybujałe ziele
Tchem rozwartych ogrodów mą duszę owionie
Głowę twą, niby puchar, ujmuję w swe dłonie
I wargami w ślad dreszczu prowadzę po ciele

I raduję się, śledząc tę wargę, jak zmierza
Do mej piersi kosmatej, widnej w niedomroczu
W której marzę pierś w
Lesie ryczącego zwierza
I staram się, gdy pieścisz
Nie tracić go z oczu

Ty pierwej mgły dosięgasz, ja za tobą w ślady
Zdążam, by się w tym samym zaprzepaścić lesie
I tropiąc twoją bladość, sam się staję blady
I zdybawszy twój bezkres
Sam ginę w bezkresie

A potem wzieram w oczy, by zgadnąć
Czy dość ci
Omdlenia, co się nogom udziela, jak szczęście
I twe dłonie, jak w paki
Mnę w zdrobniałe pięście
By się w nich docałować
Twych chrząstek i kości

A one wypukleją na dłoni przegibie
Niby pestki owoców, zróżowionych znojem
I nieśmiałym do ust mych garną się wyrojem
Zatajone w swej ciepłej
Od pieszczot siedzibie

Ich dotyk budzi wzruszeń zaniedbanych krocie
A ty, tuląc je w warg mych rozrzewnioną ciszę
Dziecinniejesz w uścisku
Malejesz w pieszczocie chwila - a już cię do
Snu z lat dawnych kołyszę

Zazdrośnicy daremnie chcą pochlebić pierwsi
Czarom skrytym w twym ciele z
Moją o nich wiedzą!
Oczy, co się rzęsami nie tknęły twych piersi
Czyliż pustym domysłem te czary wyśledzą?

Kto w chwili pocałunków nie
Zagrzał swej dłoni
Na twych bioder nawrzałej żądzą przegięcinie
Nie potrafi określić upojeń tej woni
Co z ciebie, jako z róży, snem potartej
Płynie

Kto ustami w nóg twoich
Nie wdumał się dreszcze
Nigdy dość nie wysłowi twych oczu omdlenia
A choćby je dzień cały badał bez wytchnienia
Nie wypatrzy z nich tego
Co ja z nich wypieszczę!

Zmienionaż po rozłące? O, nie, nie zmieniona!
Lecz jakiś kwiat z twych włosów
Zbiegł do stóp ołtarzy
A, choć brak tego zbiega
Nie skalał twej twarzy
Serce me w tajemnicy przed twym sercem kona

Dusza twoja śmie marzyć, że
W gwiezdne zamiecie
Wdumana, będzie trwała raz jeszcze
I jeszcze - lecz ciało? Któż pomyśli o
Nim we wszechświecie
Prócz mnie, co tak w nie wierzę i kocham
I pieszczę?

I gdy ty, szepcząc słowa
Z ust zrodzone znoju
Dajesz pieszczotom ujście w tym szepcie
Co pała
Ja, zamilkły wargami u piersi twych zdroju
Modlę się o twojego nieśmiertelność ciała

Interpretacja dla


Dodaj interpretację

A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z #
Interpretować