Słoń - Szepty, Krzyki tekst piosenki (lyrics)
Wojciech Zawadzki
[Słoń - Szepty, Krzyki tekst piosenki lyrics]
Pacjent wyraził zgodę na nagrywanie
Terapii w formie audio sesja numer 10
Dzień dobry Panu
Proszę się nie denerwować, proszę usiąść
Proszę powiedzieć
Czy dobrze się Pan czuje i
Co się panu dzieje?
I wtedy tabletki przestają działać i
Przychodzą ludzie z moich snów
I tańczymy razem wokół sterty kości
Mają czarne dłonie i czarne języki
I śpiewamy tak do białego rana
To były urodziny kumpla z klasy
Jedenaście lat miał
Tort, prezenty, ziomki z budy
Pokój obok ojciec, matka
Jego starszy brat zabrał nas
Po cichu na strych
I uprzedził, że to nie jest zabawa dla pizd
Za mgłą pamiętam, usiedliśmy w kółku
Na glebie zapaloną świеczkę postawił na
Kartce z alfabetem trzymając się za ręcе
Siedzieliśmy kilka chwil
I nawet nie pamiętam, kiedy urwał mi się film
Z dwie, trzy godziny później
Ocknąłem się w szpitalu
Przy łóżku obok mnie siedzieli
Mamusia i tatuś
Lekarz mówił coś o krwiaku, robili mi badania
Wsadzili mnie w maszynę
Która w chuj hałasowała
Po tym zajściu cała szkoła plotkowała
Że podobno przy wywoływaniu duchów stała
Się jakaś okropność
I że mogę mieć coś z głową
Choć uspokajał doktor
Że omdlenia w moim wieku
Zdarzają się non stop
Mordo, to był dopiero początek domina
Nigdy więcej już nie byłem
Na niczyich urodzinach
Bo zaczęli mnie unikać
Jakby świat o mnie zapomniał
I nawet nauczyciele bali się mnie jak ognia
Nie sądziłem, że katorga dopiero się zaczęła
Rówieśnicy budowali bazy
Chodzili po drzewach i mniemam
Że fantazja jest normą w głowie dziecka
Lecz ja dam se rękę uciąć
Że wiatr coś do mnie szeptał
Raz szedłem przez cmentarz po
Korepetycjach z matmy serio mi się wydawało
Że słyszę jęki umarłych
Że wpełzły mi do czaszki
Więc przyśpieszyłem kroku
By wpaść przez przypadek do
Świeżo wykopanego grobu
Znowu pobudka, szpital, ktoś wezwał karetkę
Obok mnie siedziała mama i
Trzymała mnie za rękę
Lekarz wypisał receptę nasenne tabletki
"Nie ma się co martwić"
- ponownie nas zapewnił
Na żadnej lekcji już skupić się nie mogłem
Wszystko było niewyraźne
Jakbym widział świat przez folię
W mej głowie rodziła się jakaś nowa tożsamość
I naprawdę nie wiem ile mnie
We mnie jeszcze zostało
Te tabletki usypiają
Lecz co noc w chorych snach
Ktoś mnie ciągle przyzywa
Niczym matkę głodny ptak dosyć mam
Jak to wspominam serce pęka jak w imadle
Rodzice podczas kłótni nazywali
Mnie dziwadłem
Jedzenie w gardle zaczęło mi puchnąć
Wszystko, co chciałem zjeść
Waliło niczym truchło
Myślałem, że mi cuchną ręce
I mam brudne palce więc starłem je do krwi
Szczotką w szkolnej umywalce
Nim w czwartek mnie odwieźli
Karetką na ośrodek
Przeleżałem pod biurkiem nieruchomo
Całą środę bo głos w mojej głowie
Zaczął przybierać postać
Jakąś bliżej nieokreśloną dziewczynkę
Lub chłopca
To ma dwie pary oczu, strach mnie przepełnił
Od tego dnia słyszę jego
Dziwny głos bez przerwy
Kazał mi nic nie mówić nikomu
I siedzieć w ciemni
Powiedział, że od teraz kroczę
Ścieżką Lewej Ręki
Do dziś mnie gnębi, choć minęło tyle lat
Słyszę go jak się obudzę
Widzę go jak idę spać
Powiedz, ile mam cierpieć? Mija druga dekada
A ja dożyłem trzydziestki
W zamkniętych zakładach
Zajadam farmakologiczne środki na garści
Oglądam telewizję, mam twarz białą jak wampir
Czuję się jak zakładnik
Bo nie ucieknę z ciała
I w końcu posłuchałem głosu
Żeby zacząć kłamać
Na pytania psychiatry "co tam u
Mnie?" i w ogóle
Odpowiadam, że o dziwo z dnia
Na dzień się lepiej czuję
"Mogę nie brać już pigułek
Wszystko jest okej"
Aż zmęczony lekarz w końcu podpisał mi glejt
Nie, nie, naprawdę bardzo się cieszę
Że już Panu lepiej
Życzę wszystkiego dobrego na
Nowej drodze życia
No i mam nadzieję, że będziemy
Się spotykać jak najrzadziej, prawda?
No to co? Dużo zdrowia i
Takiej siły wewnętrznej Panu życzę
Do widzenia
Czterooka postać z moich snów
Odwiedza mnie coraz częściej
Ma skórę cienką jak papier
Widać organy i mięśnie
Za każdym razem, gdy nie śpię
Dochodzi mnie jego głos
Każe mi rozbijać okna, połykać tłuczone szkło
Wymiotowałem znów krwią
Tak bardzo boję się usnąć
A postać z moich koszmarów już
Nie jest jedynym mówcą
Gdy mijam lustro - nie patrzę
Bo zawsze ktoś stoi obok
A jak się zacznę rozglądać
To wokół nie ma nikogo
Wychodzę nocą na spacer
Podążam przez puste miasto
Czuję ich wzrok na sobie
Po prostu stoją i patrzą to, co umarło
Powinno nie żyć - koniec i kropka
Czemu akurat ze mną chcą nawiązać kontakt?
Czterooki obojniak moim szaleństwem się karmi
Po całym domu się rzucam
Odganiam głosy umarłych
Jestem jak żywy nadajnik
Jak stare radio Unitry
Zapijam wódką tabletki, żeby tylko umilkli
Podczas czytania Biblii sparaliżował
Mnie strach ze starej szafy w sypialni
Dochodził dziecięcy płacz
Chciałem wstać i tam podejść
Gdy nagle lament się urwał
I coś niespodziewanie wypchnęło
Szuflady z biurka
O kurwa, mówią mi, że obłęd mam w oczach
Straciłem wszystkich znajomych i
Wyglądam jak kloszard
Widziałem wczoraj twarz w oknie
Ktoś jakby sprawdzał czy nie śpię
To było dość dziwne
Bo mieszkam na czwartym piętrze
Ten głos kąsa jak szerszeń
Psycha mi pęka jak krwiak
Przestaję odróżniać prawdę od wizji
Które mam w snach
Na chwilę chciałbym być sam, błagam
Niech w końcu się zamkną
Jakiś cień przemknął obok i chyba
Ktoś stoi za mną
Tak bardzo chcę spokoju, diler daje mi kreskę
Nawet nie wiem co ćpam, grunt
Że czwartą noc nie śpię
Tęsknię za normalnością, moje życie to piekło
Bo choć nie widzę nikogo
To czuję czyjąś obecność
Jak już muszę się zdrzemnąć
To często nęka mnie
Powracający co jakiś czas ten sam sen
Gdzie niczym czerw się wiję
W korytarzu setek rąk
Pojawiających się w nieskończoność
Nie wiem skąd jak ktoś się pyta "co tam?"
Odpowiadam "spoko w chuj
W kuchni z sufitu jakiś upiór
Zwisa głową w dół" z jego ust żółć wypływa
A oczy ma jak ptasznik
I sam nie wiem czy to prawda
Czy wytwór mojej fantazji
W ostatnim czasie czterooki skrócił dystans
Widzę go w odbiciu kałuż i sklepowych wystaw
I dzisiaj to wspominam z nieukrywanym żalem
Nie sądziłem
Że najgorsze dopiero miało nadejść
Oddycham ciężko, wokół mleczna biel
Dziwne uczucie lekkości
Płynę w najgęstszej z mgieł
Pamiętam coś jak przez sen -
Na oścież otwarte okno
I jestem niemalże pewien
Że nagle ktoś mnie popchnął
Bardzo wolno wszystko wokół nabiera kształtu
Kobieta, mówiąca do mnie, ma biały fartuch
Równomierny dźwięk maszyn jak
Wskazówki w zegarku mrużę oczy
Chociaż światło jest bledsze niż marmur
Nie wiem ile czasu jestem tu
Ale to chyba szpital
Kontakt z rzeczywistością co
Kilka chwil zanika
Czuję się nijak, ktoś pyta mnie czy czuję ból
Lekarka coś mówi o paraliżu od szyi w dół
Sens tych słów dopływa do mnie powoli
Podczas, gdy leżę bezczynnie, cicho
Niczym monolit podnoszę oczy, protestuję
Chcę wstać i stąd wybiec
A pielęgniarka bez pośpiechu ściera
Z ust mi ślinę próbuję krzyczeć
Kończyny odmawiają współpracy
Mimo bezruchu się miotam
Rzucam bezdźwięcznie kurwami
Nikt mnie nie słyszy, nie czai
Mimo że potwornie rzężę nie sądziłem
Że we własnym ciele skończę jak więzień
I tak dzień w dzień mi mija
Choć to nie jest najgorsze
Skłamałbym, jeśli bym stwierdził
Że czas spędzam samotnie
Bo naprzeciwko łóżka nieruchomo jak portret
To czterookie coś przygląda się mej katordze
Mam w głowie jego głos, znowu przyzywa innych
Ich krzyk zdarty od płaczu w
Mózg się wbija jak szpilki
Brak sił mi, modlę się
Że mnie na śmierć zamęczą
A w mym nieruchomym ciele
Umysł wchłania szaleństwo
Chcę płakać jak dziecko
Co mam zrobić? No kurwa
Nie mogę poruszyć palcem
Jestem przykuty do łóżka
Z wyrazem bólu na ustach słyszę
Non stop ich krzyk
W tej horrorycznej stagnacji będę
Do końca swych dni
Ja wiem, że dziś ciągną was zakazane zabawy
Lecz pamiętajcie
Że niektórych błędów się nie naprawi
Już pora spać szkraby
Myjcie zęby i do łóżeczek
Nie igrajcie nigdy z czymś
Czego nie rozumiecie