Krvavy - Co Czułaś Kochana IV (Antychryst) tekst piosenki (lyrics)
[Krvavy - Co Czułaś Kochana IV Antychryst tekst piosenki lyrics]
Wyobraź sobie, że dmuchasz w kwitnący oset
Spływający pot po ciele przypomina rosę
Jesteś kolejną z wiosen
Która chciała począć Żywie
Lecz w akcie kopulacji
Zatraciłaś się dotkliwie
Moje przyspieszone tętno? Bo
Jesteś tą królewną która daje i odbiera
Takich ludzi czeka piekło
Jednakże tyś nieludzka i poza zasięgiem
Wszedłem już w paprocie
A będę brodził głębiej
Suchoty i zawroty głowy to łowy percepcji
Za myślami, które porwał wartki nurt obiekcji
Choć pewnym twej urody, to nie mam pewności
Czy skrzywdzisz mnie w imię matczynej miłości
Mdłości? Ja wyrzygałem duszę
Darowanym suwenirem są skazy na skórze
Na zawsze je zachowam
Bo prosiłaś bym pamiętał
Ja ci tego nie zapomnę, bądź przeklęta
Zabrałem połamane miecze
By włożyć je do pochew
Jeśli będziesz chciała
Jeszcze więcej ich zniosę
Do twojego gniazda
Choć siebie sam nie znoszę za to
Że kochanków ci przywodzę jak kłoda na drodze
Unieruchomiony, mogę wyć na wszystkie strony
Jak wilki, które pożrą mnie za próżne wysiłki
Samodestrukcji, to zniszczenie wsiąka
W ziemię
Jak nasienie rzek, które jęły cię pokrywać
Latem się oddajesz, a gdy nastaje zima
Ty o mnie zapominasz
Wszechistnienia Poncjusz Piłat
Chrystusa już zabiłaś, we mnie wpajasz odrazę
Do każdej z kładek
Przerzuconej nad strumieniem
I mostkiem nad rzeką
Co kładzie się wśród żeber
Bo w odbiciu wody mogę
Przez przypadek ujrzeć siebie
Nagiego, ale za to z mieczem w dłoni
Rżnąłbym cię tak mocno
Jak człekowi nie przystoi
Nasze pożądanie budzi zwierzęcą agresję
Mam niedźwiedzi totem
Więc ryk niesie się po lesie
Ciągle jestem w stresie
Więc trzęsą mi się dłonie
Jak galopujące konie po twym
Łonie - głuchy tętent
Wiotkie liście, wiem, służyły za przynętę
Ja oddałem ci żołędzie, choć nie jestem dębem
A tylko zwykłym grabem
Niełatwo jest mnie złamać
Ty jednym podmuchem wiatru tego dokonałaś
Matko Ziemio, wiesz, że tracisz swoje dzieci?
Bo z żywych ludzi rodzą się martwi poeci
Którzy piszą strofy życia tak
Pokrętne jak gałęzie
Aby koniec końców, urwać je na przęśle
Pożerasz swoich synów
Co duszą się w sprzecznościach
Miłości i pogardy do twojego łona
Co dzień zatykają w nim
Chłodną broń drzewcową boś tak ich nauczyła
Że to przemoc rodzi owoc
Dławisz swoje córki w
Podłych przeczywistościach
Tylko czekasz, aż każda z nich będzie dorosła
By mogli je zbrzuchacić
Namiestnicy twojej wiary
Którą każdy nosi w sobie jak senne koszmary
Nie sposób ich wyplenić
Tak silnie już osiadły na dnie świadomości o
Sprzeczności swego wnętrza
Ciągle się wypiętrza, kocha być wypowiadana
Natura jest kościołem szatana